Doskonale
pamięta żołnierza w niemieckim mundurze idącego od szosy
widocznej z leśnego obozowiska, założonego przez mamę i babcię.
Obozowali już bliżej ludzi. Spali tam w hamakach i szałasie
zrobionym przez mamę. Był rok 1943, od tamtych chwil minęło już
69 lat, a on pamięta to doskonale. Wciąż widzi tego człowieka w
niemieckim mundurze idącego wolno przez las w ich kierunku.
Przyszedł do nich nakazać stawienie się na zbiórce w nieodległej
wiosce.
Chłopczyk
miał wtedy 5 lat. Urodził się w 1938 roku na Białorusi. Był
najstarszym synem Polki, miał starszą siostrę i troje młodszego
rodzeństwa. Pamięta dobrze spalony dom rodzinny i leśny obóz
partyzancki wśród bagien: rozproszone biwaki rodzinne połączone
siatką wydeptanych ścieżek. Pamięta wystrzały ojca broniącego
krów przed wilkami. Ale gdy ten żołnierz w niemieckim mundurze
zbliżał się do nich - Niemców było już wtedy w ich okolicy dużo
- ojciec już nie żył: partyzant, zdradzony przez swoich, zabity przez hitlerowców.
Przez obóz
przejściowy w Witebsku zostali przewiezieni do Auschwitz (nie do
Oświęcimia), do hitlerowskiego obozu koncentracyjnego. Było po
północy, około godziny pierwszej, drugiej. Auschwitz wyglądało
jak miasto. Zostali skierowani do łaźni. Prowadziły do niej trzy
stopnie schodów, schował się obok nich. Gdy już jednak znalazł
się w budynku, hitlerowcy nie zapędzili go do komory gazowej.
Wałęsał się wśród oprawców. Wciąż pięciolatek. I zobaczył
najbliższych wychodzących z komory gazowej, bo Niemcom zabrakło
gazu do zabijania ludzi. Skoro mieli żyć, wytatuowali im numery. Mu
sześciocyfrowy na przedramieniu. Dzisiaj ten numer jest duży, bo
był duży od początku. Mniejszym dzieciom numery tatuowano na
udzie. Tak wytatuowana była młodsza siostra, zmarła z wycieńczenia.
Z mamą,
babcią i rodzeństwem dzielił parterową pryczę w baraku.
Groźniejsi od nich przestępcy byli skazani przez hitlerowców na
spanie pod nimi, na betonie. Chłód i głód były najstraszniejszą
codziennością. Później - przez wiele lat, już na wolności - miał
zwyczaj żucia papieru, co było powszechne w Auschwitz dla
zapełnienia żołądka. Śmierć też była codziennością. Mama i
babcia odeszły prawie jednocześnie: dla ich uśmiercenia wystarczył
kwartał więziennej pracy w Auschwitz-Birkenau. Była zima, więc
zwłoki pomordowanych były palone, albo składowane. Pięciolatek
chciał pożegnać się z mamą, więc otworzył drzwi szopy, gdzie
leżały zamarznięte, sztywne ciała. I natychmiast z przerażenia
drzwi zamknął.
Myszy nie
brzydził się jednak, a glisty żołądkowe wychodzące mu z ust
odkładał na pryczy. Groźniejsze były wszy roznoszące choroby
zakaźne. Największy skarb obozowy łyżka - nie mogła zaginąć, a
służyła i do jedzenia, i do skrobania się - była i do zabijania
wszy. Zaraz po wyzwoleniu obozu, w styczniu 1945 roku, dostał
bochenek chleba od radzieckiego żołnierza. W czasie snu myszy
wydrążyły w chlebie korytarze. Nie przeszkodziło mu to w
zjedzeniu resztek chleba z apetytem. Ale przedtem musiał w Auschwitz
samotnie przeżyć szósty rok życia i jeszcze dwa tygodnie po
wyzwoleniu. Dorośli nawet tam pomagali dzieciom. Pamięta chleb z
marmoladą otrzymywany od warszawianki Anny, bo do sierpnia 1944 roku
dostawała paczki. Także hitlerowcy pozwalali dzieciom na chodzenie
po obozie. Ale już kobietom nie: pamięta moment jak do jednej z
matek oprawca strzelił z wieży wartowniczej zabijając ją strzałem
prosto w oko. Pamięta też śpiewne modły Żydów opłakujących
zmarłych i zwłoki wyrzucane rano przed barak.
Jasnowłosy
chłopiec nie został wywieziony do Niemiec, bo w decydującym
momencie był chory. Wcześniej był poddawany badaniom i
eksperymentom, w tym przez Mengelego. Pracownicą i świadkiem
Mengelego była Apolonia z Warszawy. Został sam, zapłakany, w
baraczku palacza krematorium.
Z obozu został
zabrany, wraz z gromadką dzieci przez pracownicę Czerwonego Krzyża, Panią Bunsch-Konopkę, i jednokonną furmanką - przez zawieje i zaspy
śnieżne - zawieziony do Harbutowic pod Krakowem. Stamtąd
przewieziono go do prewentorium Bucze koło Skoczowa. Zginąłby wtedy od znalezionego granatu - do dzisiaj nosi w nodze jego
odłamek - z powodu niewiedzy wychowawczyni.
Chorował
później przez wiele lat, właściwie choruje wciąż. W latach
1945-1949 szczególnej pomocy udzieliły mu zakonnice. Nadano mu
metrykę urodzenia i ochrzczono w Górkach Wielkich koło Skoczowa.
Wychował się na Opolszczyźnie, początkowo w Czarnowąsach. Jako
17-latek usamodzielnił się w Głuchołazach. Ale jeszcze przez
wiele lat - w czasach bierutowskich i gomułkowskich - miał
poczucie, że jest przestępcą i wstydził się swojej przeszłości.
Ukrywał ją. Pracą własną i z pomocą ludzką, ukierunkowany
przez angielską fundację, za odszkodowania niemieckie wybudował w
Głuchołazach dom. W 1994 roku zatroszczył się o jego renowację i
postawienie na nim spadzistego dachu, koniecznego w górach. Przed
kilku laty dzięki pomocy kustosz Auschwitz i telewizji rosyjskiej
odnalazł rodzinę, w tym brata i siostrę, na Białorusi.
Grzegorz
Tomaszewski żyje wśród nas - od 54 lat z żoną Haliną, teraz już
z prawnukami - jako żywy, cudowny świadek. Halinie i Grzegorzowi
bardzo dziękuję za to, że są.