środa, 27 czerwca 2012

Opowieść oświęcimska Numeru 149894


   Doskonale pamięta żołnierza w niemieckim mundurze idącego od szosy widocznej z leśnego obozowiska, założonego przez mamę i babcię. Obozowali już bliżej ludzi. Spali tam w hamakach i szałasie zrobionym przez mamę. Był rok 1943, od tamtych chwil minęło już 69 lat, a on pamięta to doskonale. Wciąż widzi tego człowieka w niemieckim mundurze idącego wolno przez las w ich kierunku. Przyszedł do nich nakazać stawienie się na zbiórce w nieodległej wiosce.
   Chłopczyk miał wtedy 5 lat. Urodził się w 1938 roku na Białorusi. Był najstarszym synem Polki, miał starszą siostrę i troje młodszego rodzeństwa. Pamięta dobrze spalony dom rodzinny i leśny obóz partyzancki wśród bagien: rozproszone biwaki rodzinne połączone siatką wydeptanych ścieżek. Pamięta wystrzały ojca broniącego krów przed wilkami. Ale gdy ten żołnierz w niemieckim mundurze zbliżał się do nich - Niemców było już wtedy w ich okolicy dużo - ojciec już nie żył: partyzant, zdradzony przez swoich, zabity przez hitlerowców.
   Przez obóz przejściowy w Witebsku zostali przewiezieni do Auschwitz (nie do Oświęcimia), do hitlerowskiego obozu koncentracyjnego. Było po północy, około godziny pierwszej, drugiej. Auschwitz wyglądało jak miasto. Zostali skierowani do łaźni. Prowadziły do niej trzy stopnie schodów, schował się obok nich. Gdy już jednak znalazł się w budynku, hitlerowcy nie zapędzili go do komory gazowej. Wałęsał się wśród oprawców. Wciąż pięciolatek. I zobaczył najbliższych wychodzących z komory gazowej, bo Niemcom zabrakło gazu do zabijania ludzi. Skoro mieli żyć, wytatuowali im numery. Mu sześciocyfrowy na przedramieniu. Dzisiaj ten numer jest duży, bo był duży od początku. Mniejszym dzieciom numery tatuowano na udzie. Tak wytatuowana była młodsza siostra, zmarła z wycieńczenia.
   Z mamą, babcią i rodzeństwem dzielił parterową pryczę w baraku. Groźniejsi od nich przestępcy byli skazani przez hitlerowców na spanie pod nimi, na betonie. Chłód i głód były najstraszniejszą codziennością. Później - przez wiele lat, już na wolności - miał zwyczaj żucia papieru, co było powszechne w Auschwitz dla zapełnienia żołądka. Śmierć też była codziennością. Mama i babcia odeszły prawie jednocześnie: dla ich uśmiercenia wystarczył kwartał więziennej pracy w Auschwitz-Birkenau. Była zima, więc zwłoki pomordowanych były palone, albo składowane. Pięciolatek chciał pożegnać się z mamą, więc otworzył drzwi szopy, gdzie leżały zamarznięte, sztywne ciała. I natychmiast z przerażenia drzwi zamknął.
   Myszy nie brzydził się jednak, a glisty żołądkowe wychodzące mu z ust odkładał na pryczy. Groźniejsze były wszy roznoszące choroby zakaźne. Największy skarb obozowy łyżka - nie mogła zaginąć, a służyła i do jedzenia, i do skrobania się - była i do zabijania wszy. Zaraz po wyzwoleniu obozu, w styczniu 1945 roku, dostał bochenek chleba od radzieckiego żołnierza. W czasie snu myszy wydrążyły w chlebie korytarze. Nie przeszkodziło mu to w zjedzeniu resztek chleba z apetytem. Ale przedtem musiał w Auschwitz samotnie przeżyć szósty rok życia i jeszcze dwa tygodnie po wyzwoleniu. Dorośli nawet tam pomagali dzieciom. Pamięta chleb z marmoladą otrzymywany od warszawianki Anny, bo do sierpnia 1944 roku dostawała paczki. Także hitlerowcy pozwalali dzieciom na chodzenie po obozie. Ale już kobietom nie: pamięta moment jak do jednej z matek oprawca strzelił z wieży wartowniczej zabijając ją strzałem prosto w oko. Pamięta też śpiewne modły Żydów opłakujących zmarłych i zwłoki wyrzucane rano przed barak.
   Jasnowłosy chłopiec nie został wywieziony do Niemiec, bo w decydującym momencie był chory. Wcześniej był poddawany badaniom i eksperymentom, w tym przez Mengelego. Pracownicą i świadkiem Mengelego była Apolonia z Warszawy. Został sam, zapłakany, w baraczku palacza krematorium.
   Z obozu został zabrany, wraz z gromadką dzieci przez pracownicę Czerwonego Krzyża, Panią Bunsch-Konopkę, i jednokonną furmanką - przez zawieje i zaspy śnieżne - zawieziony do Harbutowic pod Krakowem. Stamtąd przewieziono go do prewentorium Bucze koło Skoczowa. Zginąłby wtedy od znalezionego granatu - do dzisiaj nosi w nodze jego odłamek - z powodu niewiedzy wychowawczyni.
   Chorował później przez wiele lat, właściwie choruje wciąż. W latach 1945-1949 szczególnej pomocy udzieliły mu zakonnice. Nadano mu metrykę urodzenia i ochrzczono w Górkach Wielkich koło Skoczowa. Wychował się na Opolszczyźnie, początkowo w Czarnowąsach. Jako 17-latek usamodzielnił się w Głuchołazach. Ale jeszcze przez wiele lat - w czasach bierutowskich i gomułkowskich - miał poczucie, że jest przestępcą i wstydził się swojej przeszłości. Ukrywał ją. Pracą własną i z pomocą ludzką, ukierunkowany przez angielską fundację, za odszkodowania niemieckie wybudował w Głuchołazach dom. W 1994 roku zatroszczył się o jego renowację i postawienie na nim spadzistego dachu, koniecznego w górach. Przed kilku laty dzięki pomocy kustosz Auschwitz i telewizji rosyjskiej odnalazł rodzinę, w tym brata i siostrę, na Białorusi.
   Grzegorz Tomaszewski żyje wśród nas - od 54 lat z żoną Haliną, teraz już z prawnukami - jako żywy, cudowny świadek. Halinie i Grzegorzowi bardzo dziękuję za to, że są.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz